konferencja do wysłuchania tutaj
To jest prawda, że wewnętrznym darem Wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym jest radość, ale radość dla człowieka, jak wszystko co jest na ziemi, może być jednocześnie darem i pokusą. Może być ucieczką i może być schronieniem. Może być sposobem bycia i może być sposobem ucieczki przed byciem, przed istnieniem. Radość może być również eskapizmem, może być ucieczką życiową przed smutkami, przed nierozwiązanymi konfliktami, przed cierpieniem, przed grzechem. Takiej radości Pan od nas nie chce, nie chce, żebyśmy się sztucznie cały czas doprocentowali, jeśli chodzi o radość. On chce, żeby radość była pozbawiona lęku, żeby radość nie była strachem przed smutkiem. Chrześcijanin nie boi się smutku, ponieważ w smutku odkrywa radość. Kohelet 7 rozdział mówi tak: Serce mędrców jest w domu żałoby, a serce głupców w domu wesela. Rozważ to, czy to znaczy, że Bóg chce smutku? Nie, On chce, żeby człowiek w smutku odnalazł mądrość i radość. Chrześcijanin w każdej sytuacji odnajduje radość Ducha Świętego, a nie tyko w niektórych sytuacjach. Poganin musi sobie stworzyć atmosferę: restaurację, orkiestrę, kapelę, musi coś wypić, musi zabawić się, żeby odnaleźć radość. Chrześcijanin nie musi niczego szukać, on wszędzie odnajduje radość. I dlatego też w Wielkim Poście Słowo, które Pan kieruje do was, jest takie trudne, abyś odkrył radość we wszystkim. Bóg nie jest twoim dręczycielem. On jest po prostu Bogiem mądrym i chce mieć mądre, a nie głupie dzieci. Dzieci świadczą o Ojcu. Jeśli dzieci są mądre, to znaczy, że Ojciec je dobrze wychowuje.
Nasz Pan jest pełen zaskoczenia dla nas wszystkich. Nigdy nie możemy dojść do takiego momentu w naszym życiu, kiedy Boga schowamy do jakiejś szufladki i napiszemy etykietkę: Bóg jest taki i taki. Kiedy Bóg objawiał się Mojżeszowi, Abrahamowi, patriarchom, On ciągle był zaskoczeniem dla nich wszystkich. Nieustannie ich zaskakiwał, chociaż się przedstawiał, objawiał. Ciągle był kimś innym. Rozważ to, że Izraelowi Bóg okazał się jako jedyny i przykazał, że nie można mieć innych, cudzych bogów, bo Ja jestem jeden jedyny. Po tych słowach minęło gdzieś około 1400 lat i Bóg okazał, że jest Trójcą. No i teraz co? Nasi bracia starsi, Żydzi, żyją w zgorszeniu. Zgorszyli się, że myśmy to wymyśliliśmy, a to Bóg się objawił, Bóg tak przedstawił się. Zaskoczył wszystkich.
Kościół mówi, że już nie będzie już następnych objawień. Objawienie jest skończone. Trzeba tylko kopać w tej kopalni objawienia coraz głębiej. Ale w doświadczeniu osobistym, indywidualnym Pan Bóg będzie cię też zaskakiwał. Mamy tendencję do tego, żeby Boga opakować w jakąś etykietkę, zasznurować i mówić „Bóg jest taki”. Nie, On cię zaskoczy swoją obecnością w twoim życiu. Będzie ciągle przekraczał granice. Rozważ to, że w tej samej Biblii jest napisane: „Czcij ojca i matkę swoją” i w tej samej Biblii jest napisane: „Kto nie ma w nienawiści ojca i matki, nie jest mnie godzien”. Jak to pogodzić? Jest napisane, że Bóg dał życie Ezawowi. W języku hebrajskim Ezaw znaczy dobrze kogoś ukształtować, idealnie. I to był pierworodny syn. Pierworodny syn Izaaka, ukochany przez niego. Jednocześnie w księdze Malachiasza w I rozdziale jest napisane: Czyż nie miałem w nienawiści Ezawa, a Jakuba ukochałem? Jak to? Bóg przecież kocha wszystkich. Ale jest napisane, że Ezawa nienawidził, a przecież był pierworodny i jeszcze go lepiej ukształtował niż Jakuba. Czy w tej samej Biblii nie jest napisane, że Bóg daje słońce najpierw dla złych, później dla dobrych? I że jego deszcz najpierw spada na sprawiedliwych, a później na niesprawiedliwych? Kiedy człowiek się zbliża coraz bardziej do Boga, to widzi, że jego móżdżek jest maleńki, i że muszą puszczać schematy albo grozi nam zgorszenie Bogiem. Objawienie przygotowało naród wybrany. Przez wiele setek lat ten naród był przygotowany, a i tak jeszcze nie był w stanie przyjąć tego, co naprawdę Bóg im objawił o sobie.
Podobnie kiedy Jezus wziął krzyż, wielu apostołów nie chciało takiego Jezusa znać. Uciekło od Niego. Dobrze, Jezus na Górze Tabor tak, Jezus cudotwórca tak, Jezus happy tak, Jezus Alleluja tak, ale Jezus taki nie. Kto dał krzyż Jezusowi? Piłat, Kajfasz, Rzymianie. Wszyscy teraz na siebie zganiają winę. Żydzi na Rzymian, Rzymianie na Żydów. W końcu Go ktoś ukrzyżował. W dramatycznym momencie Jezus mówi z krzyża: „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?” Cytuje ludzką rozpacz. Pokazuje, że na dnie rozpaczy człowieka On, Syn Boży, jest obecny ze Swoim Bóstwem. Ale taki Jezus też jest.
I my mamy taką tendencję, żeby uciekać od cierpienia, uciekać od krzyża, uciekać od smutku, bo nie umiemy sobie z tym poradzić. Jeśli chrześcijanin nie umie sobie poradzić z cierpieniem, z krzyżem, ze smutkiem, z rozpaczą, z depresją, z załamaniem – nie jest chrześcijaninem. Bo nie przyjął krzyża. Nie przyjął krzyża, nie ma zmartwychwstania. Rozminął się. Wszyscy ci, którzy uciekli spod Golgoty, później przeżyli męczeństwo, oprócz Jana, który został przy krzyżu. On też był dręczony. Siedział na wyspie Patmos, miał tam apokaliptyczne objawienie, ale on jeden nie umarł męczeńsko. Stał przy krzyżu. Wytrwał przy męce i dlatego odkrył radość, odkrył szczęście, zwycięstwo. Pierwszy.
Pan ciebie też wzywa do tego, żebyś się nie bał, nie bała tego, co cię spotyka w życiu. Żebyś przez to wszystko przeszła jak Hiob, czy przeszedł jak Hiob. Nie bój się tego. Odkryj we wszystkim radość, żeby twoje śpiewanie Bogu „Chwała Tobie, Panie. Uwielbiam Cię, Panie” nie było modlitwą ucieczki przed życiem, tylko modlitwą autentycznej wdzięczności za to, że Bóg daje zwycięstwo mimo, że wydaje się to klęską. Dźwigając krzyż Jezus okazywał słabość. Nie krzyczał, nie wyrzucał z siebie żadnych trudnych słów skargi. Nie było słuchać, że jest mu ciężko, chociaż upadał. Wszechmogący Bóg był zbyt słaby, żeby unieść drewnianą belkę przywiązaną do ramion, ale nie przeklinał nikogo. Dlaczego Syn Boży chciał okazać taką słabość, bezsilność, niezdolność i niemoc? Właściwie dla wszystkich wierzących droga krzyżowa jest tryumfalnym wspinaniem się na piedestał doskonałości. Omijając swój krzyż życiowy, cierpienie, które jest w tobie, nie dojdziesz do zwycięstwa, nie dojdziesz do autentycznej, wiarygodnej radości. Bóg chciał pokazać, co jest dla Niego ideałem. Ideałem nie jest moc udawana, moc tego świata, tylko moc ukryta w słabości. Ideałem w Jezusie Chrystusie jest słabość. Mieć moc przyznać się do słabości, to jest moc. Świat prezentuje zupełnie inny ideał.
Moc, sukces, zwycięstwo, pogarda dla innych, władza, szczyt zadowolenia, szczyt przyjemności, mocna muzyka, mocne filmy, adrenalina, endorfina, testosteron, estrogeny, tyroksyna, hormony. Niektórzy twierdzą, że nazwa hormon wzięła się od boga Hermesa, ponieważ działanie hormonów przypomina działanie pozaludzkiej siły. Jezus przeciwstawia temu wiarygodny ideał: słabość, nieudane życie, klęska, znoszenie pogardy innych, posłuszeństwo, szczyt przykrości i cierpienia. Posłuszeństwo, aż po śmierć. Taki wzorzec człowieka, który jest upodobaniem dla Boga, oczywiście nie byłby zbyt licznie naśladowany, gdyby nie fakt, że my wszyscy po prostu tacy jesteśmy i tu nie ma co naśladować. To trzeba po prostu odkryć. Przecież taki jestem i tylko w tym uwielbić Boga. Owszem, wstydzimy się słabości, która jest prawdziwą naszą naturą. Chwalimy się mocą, która jest naszą maską i to się Bogu nie podoba. Tak było również w Izraelu. Kiedy doszło już do ustanowienia królestwa, umarł Dawid, umarł Salomon, nastąpiło rozbicie Izraela, królowie chwalili się świętym miastem Jerozolimą i mówili, że skoro jest Jerozolima i świątynia, to nic im nie grozi. „Bóg jest pośród nas, nic nam nie grozi, cieszmy się, radujmy się”. Przypomnijcie sobie, co Bóg powiedział przez proroka Jeremiasza. Jego sługa Nabuchodonozor… Nabuchodonozor nie wierzył w Boga, ale był Sługą Bożym, bo Bóg tak chciał, a nie że Nabuchodonozor tak chciał. Jego sługa Nabuchodonozor przyjdzie i zniszczy to miasto i zniszczy świątynię. Kiedy prorok Jeremiasz zaczął głosić takie słowa, wybuchło ogromne zgorszenie. Jak to, jakie zniszczenie? Wola Boża była nie do przyjęcia, nie do zrozumienia. Wolą Bożą jest, aby Najświętsze miasto padło? Żeby świątynia była zbeszczeszczona? Jak tu pojąć Boga? Wolą Bożą było to, żeby to miasto było upokorzone, żeby okazało się, że ci ludzi są słabi. Wolą Bożą było to, aby oni przyjęli słabość, niewolnictwo. Trudne posłuszeństwo dla narodu wybranego.
Wstydzimy się słabości. Nie zawsze zdajemy sobie sprawę, że świętość to ideał, który jest osiągalny najczęściej nie w tym, że nie można go doścignąć, tylko w tym, że przed nim uciekamy. W każdym z nas jest prawda o nas samych. Jest to prawda o słabości. Uciekamy przed doznawaniem siebie w słabości, uciekamy przed objawieniem nawet sobie samym prawdy o tym, że upadamy na twarz i nie trzeba zbyt wiele, by przygniotło nas rozpaczliwe zwątpienie. Jesteśmy słabi. Świętość nie jest niedościgłym wzorem. Jest raczej niechcianym ideałem, ponieważ jest czymś, co nie czyni nas heroicznymi, tylko nie pozwala nam uniknąć prawdy, że jesteśmy bardzo kruchliwi, zwykli, mali, ostatni.
Jezusowi nikt nie chciał tak naprawdę pomóc na drodze chwały, która w oczach wielu ludzi była drogą hańby, bo drogą krzyżową. Nie dlatego nie chciano pomóc, bo krzyż był ciężki, ale dlatego, że każdy, kto by się go złapał, nie mógłby uchodzić za silnego i poważnego. Każdy byłby śmieszny i nędzny. To zbyt prawdziwe. Na planecie, na której wszyscy chodzą do tyłu, ktoś kto chodziłby prosto przed siebie, wzbudziłby śmiech i oburzenie. Co jest twoją słabością, skoro jest taki trudny okres Wielkiego Postu? Nad tym też trzeba zastanowić się, żeby twoja radość była prawdziwa przed Bogiem.
Co jest twoją słabością? W czym jesteś prawdziwy, prawdziwa jako słaby człowiek? Nie wiesz? Zacznijmy od innej strony. Co byłoby śmieszne w oczach innych? Co wywołałoby odruch szyderstwa, gdybyś odsłonił swoją słabość? Z czego by się śmiali inni, gdyby poznali twoją słabość? Już widzisz ten krzyżyk, który się lekko zarysowuje. Co potępiono by w tobie i wyśmiano? Co uczyniłoby cię małym, nawet w oczach twoich najbliższych? Co przygniata cię i czyni cię przygnębionym? Jeśli przez to nie przejdziesz, nie odkryjesz radości. Czego nie możesz unieść? Czego nie możesz znieść w sobie? Żeby twoja modlitwa nie była ucieczką przed tą prawdą, bo wtedy nieautentycznie będziesz mówił: „Tak, chwalę Cię Panie, uwielbiam Cię”, ale to będzie cytat bardzo nieautentyczny.
Bóg chce prawdziwej modlitwy. Jezus nie mógł znieść krzyża. Upadał pod nim, przygniatał Go ten krzyż, czynił Go śmiesznym, godnym potępienia w oczach gapiów zgromadzonych na Jego drodze. Uwielbiaj więc Boga nawet za to, za swoją słabość. Za to, czego się boisz odkryć w sobie, czego się wstydzisz. Nawet Go w tym mów Mu: „Chwała Tobie”. Bo krzyż na ścianie uwielbiamy, ale swojego się wstydzimy i uciekamy. Czy to uczciwe? Jeśli swojego krzyża nie znoszę, to czy mam prawo modlić się z uwielbieniem do krzyża w świątyni? Czy to jest autentyczne? A jeśli w ogóle nawet nie wiem, co jest moim krzyżem, to czy ja wiem, co to jest Ten Człowiek na krzyżu? Słabość.
Jean Vianney swe życie ofiarował osobom niepełnosprawnym, upośledzonym, a więc słabym. Człowiek zwykle poświęca się, poświęca swoje życie temu, co najważniejsze lub najbardziej ukochane, fascynujące, pociągające. Czy upośledzony może być najważniejszy? To jest wielkie pytanie dla świata i dla nas. Dlaczego ten człowiek poświęcił się upośledzonym? Albo czy upośledzony może być najbardziej ukochany? Może być. Można poświęcić się nauce, można się poświęcić pięknej żonie, mężowi, sławie, sportowej namiętności, muzyce, sztuce, ale upośledzonym? Matka Teresa też poświęciła się ludziom, których wyrzucono na bruk, pariasom (w Indiach: człowiek z najniższej grupy społecznej, nienależący do żadnej kasty, pozbawiony wszelkich praw, człowiek wzgardzony, wykorzystywany, często żyjący w nędzy), umierającym, niepotrzebnym ludziom. Ludziom nieludzkim – zdawać by się mogło, bo jeśli skrzywdzonym, to też i potrafiącym krzywdzić. Co taki człowiek miał do zaofiarowania? Czy nie kłamała, kiedy mówiła, że Bóg ich kocha? Czy upośledzony ze wspólnoty Vianney’a, albo parias z ulic Kalkuty jest kimś gorszym niż ja, skoro też doświadczam upośledzenia grzechu, odrzucenia albo nędzny, że właściwie do niczego się nie nadaję? Jeśli to jest prawda, że Bóg kochał takich ludzi, to co czuje do mnie?
Posłuchajmy tego Jean Vianney. W jednej z rozmów redaktorzy pytają go: „Czego dowiedział się pan o miłości Boga, żyjąc blisko 40 lat z osobami umysłowo upośledzonymi?” Jean Vianney mówi: „Nauczyłem się, że najważniejsza jest obecność, a poprzez obecność – odkrywanie przed ludźmi, że są ważni. Miłość polega na odkrywaniu piękna Boga w drugim i rozbudzaniu w nim zaufania do siebie. Kochać kogoś to znaczy objawić mu, że jest piękny, zdolny do cudownych czynów. Powitać go w swoim wnętrzu oraz stopniowo pomagać mu wzrastać, zdobywać zaufanie do samego siebie. Tajemnica wcielenia przyniosła objawienie, że nadajemy się do kochania, nawet, kiedy jesteśmy upośledzeni. Nie mam na myśli upośledzenia umysłowego, ale życiowe upośledzenie. Wiem, że jest to ogromna przeszkoda do przyjęcia miłości, kiedy człowiek czuje się życiowo upośledzony. Kiedy czuje się niestandardowy. Kiedy nie może się zaklasyfikować do jakiejś kategorii. Kiedy zdeklasyfikowano go w życiu i mówiono: tu nie, tam nie, odejdź stąd, wynoś się, nie kochamy cię, albo nie mówiono w ogóle nic. Nie objawiano miłości dziecku, młodemu człowiekowi, dorosłemu, albo nieustannie krytykowano czy niszczono słowami. Czy miłości musi towarzyszyć cierpienie? Zawsze są z tym kłopoty. Jak tylko mówię o cierpieniu, zawsze jest z tym kłopot. Pewien polski filozof napisał, że cierpienie to zraniona miłość. Dodał też, że im bardziej ktoś kocha, tym bardziej jest ranliwy. Co to znaczy? Zdolny do przyjęcia zranień. Otwarty na zranienia. Zgadzasz się? Wynikałoby z tego, że ten, kto nie kocha, może być wolny od cierpienia. Tak można się znieczulić, można się zamknąć. Można powiedzieć „Nie będę ryzykował uczuć”. I wtedy nic nie będzie bolało, ale wtedy też człowiek nie będzie wiedział, że jest kochany, ani też nie będzie kochał. Gdy tylko ktoś zaczyna kochać, staje się kruchy, słaby, podatny na okaleczania, bo się powierza komuś. Powierzyć się komuś, to zdać się na kogoś. To być w czyjś rękach i ten ktoś może z tobą zrobić wszystko, może zranić. To jest ryzyko. Miłość jest ryzykiem. Bóg, kiedy nam objawiał swoją miłość, zaryzykował i zobaczcie, jak wyszedł na tym ryzyku. Zrobiliśmy z nim właśnie to, my wszyscy, własnymi dłońmi, skancerowaliśmy jego ciało. Oto efekt naszej miłości i wdzięczności, a również dowód tego wszystkiego, że On naprawdę zaryzykował. On naprawdę nam się powierzył, nie udawał, kiedy mówił „Kocham was”. Bo kochać to znaczy zdać się na kogoś, powierzyć się, można zrobić z nim wszystko. Dlatego właśnie Jezus to osoba, która może być najboleśniej zraniona, bo On kochał najpełniej. Nie powinniśmy zbyt szybko uciekać od zranień. Jest coś takiego jak uzdrowienie zranień. Na czym ono w chrześcijaństwie polega? Że człowiek zaprzeczy tym zranieniom, że powie „Nic mnie już nie boli, wszystko się zagoiło, nie mam zranień”? Czy na tym, że mam zranienia i one będą i już się z nich nie smucę, tylko cieszę. Przeszedłem przez smutek zranień do radości zranienia. Rozumiem sens moich zranień, wiem, że one mnie przede wszystkim upodabniają do zranionego Jezusa. Zraniony, czyli taki, który naprawdę kochał, a nie udawał, że kocha. Każde dziecko już w momencie narodzin zostaje siłą rzeczy zranione przez matkę. Od chwili poczęcia między nim a matką istnieje całkowita jedność. Potem jednak przychodzi moment zerwania, dziecko opuszcza łono matki i tak pojawia się pierwotny lęk. Istnieją zatem w człowieku dwa poziomy, głębszy – komunia i jedność i wtórny – zerwanie, czyli lęk. Dziecko znajduje zerwaną jedność w ramionach rodziców, ale odtąd w jego życiu miłość i lęk bezustannie już się będą przeplatać, bo jest w ramionach i jest spuszczony z ramion, jest i nie ma. W samym centrum wszechrzeczy znajduje się jedność i dlatego właśnie psychologowie głoszą, że wciąż poszukujemy miłości, którą utraciliśmy. Istnieje bezustanny lęk i ból. Nieskończone poszukiwanie utraconej miłości, którą jednak odzyskamy. Zdumiewającą cechą ludzkich istot jest pragnienie tego, co nieskończone. Bardzo się pod tym względem różnimy od krów, które od wielu tysięcy lat niezmiennie żują trawę i dają mleko, a my chcemy czegoś więcej.
Dziecko zatem już w momencie narodzin zamyka się w sobie, tworzy bariery, musi się bronić przed tym zranieniem w miłości. Tak właśnie pojmuje grzech pierworodny, mówi Jean Vianney, jako świadomość nieobecności Boga. Poczucie, że nie jest się kochanym. To wyraża się w tworzeniu wokół siebie barier. Jednym z fundamentów takiego poczucia, że jest się niekochanym, jest taka deklasyfikacja, kiedy człowiek sobie mówi: ja nie mogę być kochany, ponieważ jestem słaby, nędzny, upadam, jestem śmieszny, moje życie jest niepodobne do ludzkiego życia. Ja głupio wyszedłem w życiu. Ja się nie nadaję do miłości. To jest wielki bunt takie myślenie. Właśnie wtedy jesteś najbliżej Jezusa, bo On i tam jest z miłością”.
Przypomnę jeszcze raz Księgę Maliachiasza: w nienawiści miałem Ezawa, a Jakuba ukochałem. Niech ktoś mnie dobrze zrozumie, co dobry Bóg chce przez to słowo powiedzieć: Ja nienawidzę twojego idealnego wyobrażenia o tobie, natomiast kocham twoją nędzną prawdę o tobie, rozumiesz? Co cię naprawdę niszczy, że nie możesz przyjąć miłości Bożej, jest twoim idealnym wyobrażeniem o tobie. To, że sobie mówisz: „Ponieważ nie jestem doskonały, ponieważ nie jestem piękny, ponieważ nie jestem wykształcony, ponieważ nie zarabiam dużo, ponieważ mi wszyscy język pokazują w życiu, ponieważ jestem taki albo owaki, w ogóle wszystko źle, dlatego nie nadaję się do miłości”. Przypomnij sobie Matkę Teresę. Idzie po ulicach Kalkuty do kogo z tą miłością? A Jean Vianney do kogo z tą miłością idzie? Jezus Chrystus do kogo przyszedł z miłością? Bóg kogo pokochał, Jakuba czy Ezawa?
Odrzuć w sobie tę wielką przeszkodę dla Boga, pozwól Bogu kochać ciebie w prawdzie. Nie musisz przychodzić z dzienniczkiem ucznia, w którym są same piątki od góry do dołu i powiedzieć: „Nareszcie mogę być pokochana”. Bóg nie jest twoim tatusiem rodzonym, który kocha cię wtedy, kiedy się dobrze uczysz. Bóg kocha prawdę. To jest dla Niego najważniejsze. Prawda. Bez względu jaka jest. Miłość wyraża się w prawdzie, mówiliśmy o tym.
Chrystus był wolny od grzechu pierworodnego. Jego Matka była niepokalanie poczęta i właśnie dlatego darzyła zawsze go pełnią miłości, a On nie musiał stwarzać wokół siebie tarczy ochronnej. Jezus jest człowiekiem najbardziej kruchym, o bezgranicznej zdolności do bycia zranionym. Kiedy oglądamy Jego obraz, np. „Jezu, ufam Tobie” albo obraz Serca Jezusowego, to przecież widzimy, że On odsłania pierś i mów: „Proszę bardzo, Moje Serce bez żadnego pancerza”. Czy widział ktoś obraz Jezusa Chrystusa w zbroi? Czy ktoś widział go w kamizelce kuloodpornej? On jest po prostu otwarty, możesz ranić. Dlaczego? Bo jest otwarty z miłością. Serce z kamienia to serce zamknięte, pozornie jest wolne od cierpienia, wolne od zranień, lecz cierpi na zamknięcie. Serce z ciała natomiast pozwala, abyś tam wszedł, żebyś wszedł do tego serca i zrobił, co chcesz. Możesz uszanować to serce, ale możesz też zranić. Święty Tomasz z Akwinu odkrywa coś bardzo ważnego. Wg niego uczucie miłości to wzajemne przylgnięcie. Zdolność do tego, by żyć w drugim i by drugi żył we mnie, czyli nie tylko, że ja się komuś powierzam, ale też jestem zdolny przyjąć czyjeś powierzenie do siebie. Dopiero wtedy jest pełnia miłości. Warunkiem tej zdolności jest otwarcie obydwu stron. Otwarcie oznacza otwartość na zranienie. Kiedy się otwieram, może dojść do bólu, może dojść do tego, że mnie będzie bolało, że kiedy otwieram się na Ducha Świętego, na Boga, to ten Bóg rzeczywiście może wejść i może mnie boleśnie zranić.
Ojciec Pio, kiedy otrzymywał stygmaty, miał wizję, że Anioł go przebija włócznią. Pokazywał światu, że jego rany są uzdrowieniem, bo on był zraniony, a dawał uzdrowienie innym. Świat nie rozczytał tego stygmatu do końca. Świat nie rozczytał sensu tego, co w Ojcu Pio, czy w św. Franciszku było widać. W tym wyśmianym we własnym zakonie św. Franciszku. Chrystus się objawia w świętych, ale nigdy się nie objawia jako ktoś, kto mówi: „Nie mam zranień, nie mam bólu, nie mam słabości”. Wszyscy święci, stygmatycy, mistycy mieli słabości, mieli zranienia, byli odrzuceni. Przeżywali trudne chwile i dlatego promieniowali taką chwałą.
Kiedy uciekamy od tych doświadczeń, od zranień, kiedy się zamykamy, kiedy uciekamy od doświadczenia odrzucenia, kiedy uciekamy od doświadczenia ciemności, czasem nawet cierpienia, to też zamykamy się na chwałę. Zamykamy się na objawienie zmartwychwstania. Zamykamy się na świadczenie, że można przez to przejść, że to jest zwycięstwo, że już cierpienie jest pokonane, że ból już jest pokonany. Wtedy już nie świadczymy o Chrystusie Zmartwychwstałym, zatrzymujemy się na Górze Tabor i mówimy: „Dalej nie idziemy, koniec”. Bóg chce, abyśmy przeszli wszystko, aż do zmartwychwstania, ale wtedy jest ryzyko zranienia, ryzyko cierpienia. To Duch Święty aplikuje nam czasem we wspólnocie, w rodzinie.
Wiele razy przychodziły do mnie osoby, ze wspólnot odnowy również, i mówiły mi: „Jak to jest? Przyszedłem do wspólnoty. Przez pierwszy rok było super. Taki haj był, że ja byłem po prostu w siódmym niebie. Wszyscy mnie kochali, ja wszystkich kochałem. A teraz, ojcze jest tak: nie rozumiemy się, kłócimy się, odrzucamy się, ranimy się. Jak mam iść na wspólnotę, to tak jak na Drogę Krzyżową”. Wtedy mówię: „Taki etap jest teraz: Droga Krzyżowa. Przejdź to. Zostań, wytrwaj. Miłość to jest również przyjąć zranienie i nic nie powiedzieć, nie bronić się. Tak jak Jezus – stanąć i po prostu przetrwać to. I w tym również uwielbiać Pana.
W Księdze Daniela jest napisane, że trzech młodych ludzi, właściwie czterech, zostało zabranych z Jerozolimy do niewoli przez Nabuchodonozora. W pewnym momencie zostali oskarżeni i wrzucono ich do pieca. Wszyscy ich zdeklasyfikowali, zostali poranieni. Było cięcie, jak żyletka. Wrzucono ich do pieca, osądzono, oskarżono. Co oni tam robili? Napisali list do Watykanu, że tak się nie postępuje? Może odwołali się do arcybiskupa i powiedzieli jak można? Nie, oni nikogo nie oskarżali, nie buntowali się. Siedzieli na dnie piekła, pieca, które im zgotowano i mówili: „Chwalimy Cię, Panie, za deszcz i za słońce, chwalimy Cię, Panie, za dzikie zwierzęta i za oswojone, chwalimy Cię, Panie, za noc i za dzień. Chwalimy Cię we wszystkim i wtedy, kiedy nas kochają i wtedy, kiedy nas odrzucają ci, którzy nas kochali. I wtedy Cię chwalimy, kiedy nas kochają znowu ci, którzy nas przedtem odrzucali. Bo wszystko się zmienia. I ten, który cię wrzucił na dno, będzie również tym, który poda ci rękę i z tego cię wyciągnie, jeśli przetrwasz. Miejcie wytrwałą miłość jedni ku drugim – mówi Pan. Żeby się okazała wytrwałość w miłości, musi przyjść doświadczenie i niekoniecznie jest ktoś winny czegoś. Nie musi być winny. Często nieporozumienia są po to, żeby dojść do głębszego porozumienia we wspólnocie. I dobrze rozczytaj ten znak we swojej wspólnocie. Jeśli pojawia się nieporozumienie, jakieś tam osądy, oskarżenia, nie daj się ponieść złemu duchowi, który mówi: „Oskarż, zamknij się, nie kochaj, on cię nie kocha, ona cię nie kocha, ty też nie kochaj”. Nie bój się otworzyć serca i jak Jezus powiedzieć: „Proszę bardzo. Nic mi się nie stanie. Wy mnie oskarżacie, ja nie oskarżam. I tak was kocham”. Kiedy mówisz do kogoś, kto ciebie rani „I tak cię kocham” to wypada mu miecz z ręki. Kiedy mówisz do kogoś, kto ciebie rani, „Nie będę cię oskarżał, dla mnie jesteś kimś cennym”, to wypada mu miecz z ręki. I nie musisz się upierać przy swoich racjach. Nie musisz nic udowadniać. Jeśli masz rację, to Bóg ją pokaże. Nigdy nie pokazuje się racji po to, aby zatriumfować nad drugą osobą. To jest wielka pokusa wspólnoty, że się prawdami triumfuje nad drugą osobą. Nie, nie musisz triumfować, możesz przegrać i zobaczysz, że przegrana z Bogiem jest zwycięstwem. Może się zdarzyć jak Danielowi się zdarzyło, że zajmował bardzo ważną pozycję w państwie. Był szefem, liderem, ale ludzie go oskarżyli. Przyszli do Nabuchodonozora i mówili: „Do jaskini z nim” i lider poszedł do jaskini. Co tam Daniel robił? On nic nie robił, tylko wielbił Boga. I wszystko dobrze się skończyło. Trzeba przetrwać.