Fragmenty z Księgi Lamentacji 3, 1-33
„Jam człowiek, co zaznał boleści pod rózgą Jego gniewu; On mnie prowadził, iść kazał w ciemnościach, a nie w świetle, przeciwko mnie jednemu cały dzień zwracał swą rękę.”
Bóg prowadzi przez trudności. Każe iść mi w ciemności? Każe. Mam wrażenie, że działa przeciwko mnie. Ale nie zostawia, nie opuszcza, cały czas jest, prowadzi. Przygląda się, jak sobie radzę. Potrzebna mi ta pewność, że tak właśnie jest.
„Zniszczył me ciało i skórę, połamał moje kości, osaczył mnie i nagromadził wokół jadu i goryczy; ciemność mi dał na mieszkanie tak jak umarłym na wieki.”
Czuję się jak człowiek zrujnowany. Somatycznie odczuwam trudności. Bóg łamie mnie wewnętrznie, łamie moje ja, moje przyzwyczajenia, nawyki, moje „nie chce mi się”, pretensje, „dlaczego tak mam?” moje narzekanie, moją niecierpliwość, moje pytanie: długo tak jeszcze? Czuję się osaczony przez doświadczenia. Jad pali i niszczy. Trudności mają wypalić to, co moje, moje pomysły na moje życie, moje ja. Gorycz dotyczy trudu, bo trud zmiany podjąłem, ale nie widzę zmian. Tkwię w ciemnościach doświadczenia, bezradności, bezsilności. By już nie robić po swojemu.
„Opasał mnie murem, nie wyjdę, obciążył moje kajdany. Nawet gdy krzyczę i wołam, On tłumi moje błaganie; głazami zagrodził mi drogi, a ścieżki moje poplątał.”
Nie mam możliwości uwolnić samego siebie. Jestem opasany jak murem, związany sytuacją bez wyjścia. Jak w więzieniu. Na moich nogach kajdany dodatkowo obciążają stopy. Nie mam szans. Mogę się jeszcze szarpać. Ale i tak to nic nie da. To już taki poziom bezradności, przez który dociera do mnie, że już na nic moje kombinowanie. Na nic moje błaganie i krzyk. Bóg je tłumi, mówi: wytrzymaj, zachowaj siły na później. Głazami zagrodził mi drogę, by jasno pokazać: nic mojego, moje myślenie, moje rozwiązania na nic. Przecież takich głazów z takimi kajdanami nie ruszę.
„On dla mnie niedźwiedziem na czatach i lwem w kryjówce; sprowadził mnie z drogi i zmiażdżył, porzucił mnie w nędzy; łuk swój napiął i uczynił ze mnie cel dla swej strzały.”
Czatują na mnie niedźwiedź i lew. Jeśli się wychylę, pożrą mnie, rozszarpią. Paradoksalnie mury, które mnie opasują i więzią, teraz mnie chronią. Nie ma sensu się szarpać, nie mam szans. Jeśli szarpnę się ze swoim ja, czeka mnie napięty łuk i wycelowana strzała. Kiedy się ruszę, oberwę.
„Sprawił, że tkwią w moich nerkach strzały Jego kołczanu; drwią ze mnie wszystkie narody: jam stale treścią ich pieśni, On mnie nasycił goryczą, piołunem napoił.”
Znam ból strzał, które już we mnie trafiły. Są celne. Bóg trafia w mój grzech. Moje nerki to moje sumienie. Grzech mój jest przed moimi oczami. A świat ze mnie drwi. Jestem obiektem żartów, szyderstw, domysłów. Oceniają mnie i osądzają. Gorycz narzekania, utyskiwania pali mnie jak piołun.
„Starł mi zęby na żwirze, pogrążył mnie w popiół. Pozbawiłeś mą duszę spokoju, zapomniałem o szczęściu. I rzekłem: „Przepadła moja moc i ufność moja do Pana”.”
Wołałem, a nie otrzymałem. Wołałem dla siebie. Ciągle miałem interes. Obróciło się to w popiół- bez wartości. Nawet traciłem ufność, że Bóg mi pomoże.
„Wspomnienie udręki i nędzy – to piołun i trucizna, stale je wspomina, rozważa we mnie dusza. Biorę to sobie do serca, dlatego też ufam.”
Pamiętam, kim jestem, pamiętam o swojej przeszłości, pamiętam, na co mnie stać i do czego jestem zdolny w grzechu. Pamiętam o swojej nicości i nędzy. Pamiętam, co się ze mną dzieje, gdy nie mam Boga za Ojca. Jak mam Boga za Ojca, przeczekuję trudność. Wytrzymuję. Ufność w Panu zwycięży. Ja- sam z siebie to nicość i pustka. Ja w Bogu- to umiłowane Jego dziecko. Bóg daje tchnienie.
„Nie wyczerpała się litość Pana, miłość nie zgasła. Odnawia się ona co rano: ogromna Twa wierność. „Działem mym Pan” – mówi moja dusza – dlatego czekam na Niego.”
Wierność mojego Boga moją tarczą. Co rano zwracam się do Niego. Moja wierność to fundament. Nie ja walczę. Bóg walczy za mnie. Powierzam Jemu swoją drogę, a On działa.
„Dobry jest Pan dla ufnych, dla duszy, która Go szuka. Dobrze jest czekać w milczeniu ratunku od Pana. Dobrze dla męża, gdy dźwiga jarzmo w swojej młodości.”
Czekam w milczeniu. Nie narzekam. Dźwigam jarzmo konsekwencji moich grzechów. Moim ratunkiem tylko Bóg. Jezu Chryste we krwi ran swoich, obmyj duszę z grzechów moich. Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną.
„Niech siedzi samotny w milczeniu, gdy On na niego je włożył. Niech usta pogrąży w prochu. A może jest jeszcze nadzieja? Bijącemu niech nadstawi policzek, niechaj nasyci się hańbą.
Bo nie jest zamiarem Pana odtrącić na wieki. Gdyż jeśli uniży, ma litość w dobroci swej niezmiernej; niechętnie przecież poniża i uciska synów ludzkich.”
Bóg uniża mnie, by mi pomóc. Czyni to niechętnie, ale inaczej nie dotrę do prawdy o sobie samym.
Gdybym w mym sercu zamierzał nieprawość,
Pan by mnie nie wysłuchał.
Lecz Bóg wysłuchał:
dosłyszał głos mojej modlitwy.
Błogosławiony Bóg,
co nie odepchnął mej prośby
i nie odjął mi swojej łaskawości
Ps 66,18-20
…
Jak pokonać trudności? Wybieram się w pieszą wędrówkę. Wyruszam z domu na jakiś czas. Co zabieram ze sobą? Biorę tyle, by udźwignąć, a nie tyle, by mieć, bo muszę mieć ze sobą dużo. A jak już wezmę, to nie narzekam, że mi ciężko. Taką podjąłem decyzję. Zmęczyłem się? Odpoczywam! Nie analizuję, nie narzekam, idę. Nie skupiam się na sobie, na zmęczeniu, na pęcherzach, nic mi to nie pomoże, narzekaniem nie ulżę sobie. Gdy przyjdzie anioł zmęczenia, odpoczywam. Gdy spoliczkuję go narzekaniem, przychodzi demon zmęczenia, gorzkość, rozczarowanie. Nie idę zrywami, nie przyspieszam tempa, nie koncentruję się na sobie, nie mam ambicji, by jak najszybciej dojść do celu, dostanę zadyszki, umęczę się całą drogą, mogę paść przed metą. Nie analizuję, co mnie czeka za zakrętem, kiedy wreszcie będzie koniec. Idę powoli, skupiam się na tym, co widzę, na ciszy wokół, nie spieszę się, znoszę trudy wyprawy. Co powoduje, że nie wracam w trudność? Gdy nie skupiam się na trudnościach, gdy na czymś innym się koncentruję. Wprawiam organizm w radość- przez wysiłek, przez wzrok, słuch, węch, smak, jak podczas pieszej wyprawy.
Popatrz w głąb siebie. Myślisz sobie: jestem religijny. Chodzę do kościoła, modlę się co rano i co wieczór. Robię zadania tygodnia, słucham konferencji, oglądam filmy. Na kim się skupiam? Pracuję nad sobą, czy na siłę zmieniam innych, na siłę nawracam, mądrzę się, napominam? Co mówią mi bliscy? W kim widzę winy, grzechy? W sobie czy w nich? W mężu, w żonie, w dzieciach, w rodzicach, u szefa w pracy? Oni powinni robić inaczej? Jak oni tak mogą? Do kogo i o co mam pretensje? Gdzie mam złości? Jakie są moje myśli? Co myślę, gdy wchodzę do pomieszczenia, gdzie są zgromadzeni ludzie- nieważne, znajomi, czy nie? Jak są ubrani? Jak się zachowują? Oceniam? Osądzam? Krytykuję? Kogo trącam złą myślą? Boże! Wybacz mi! co ja robię? Co myślę o mężu, o żonie? Jaka jest pierwsza myśl, gdy współmałżonek wraca z pracy? O! wraca mój kochany mąż? Czy: znowu się spóźnił? Że znowu coś zrobił, że nie zrobił, że pewnie przyjdzie i będzie się czymś innym zajmował/ że fajtłapa, że złośnica, i wypominki cały rok… a pożycia małżeńskiego jak nie ma tak nie ma… Głowa boli… Jaka jest pierwsza moja myśl, gdy ktoś prosi mnie o pomoc: że znowu czegoś chce ode mnie? Znowu coś ja muszę albo powinienem? Może moja miłość do bliźniego to handel? Zaczynam od siebie. Opamiętuję się. Zaczynam od swoich złych myśli. Zrywam z nimi. Definitywnie. Jak zrywa się zaręczyny z niewłaściwym narzeczonym. Droga osądu to nie jest droga miłości. Odcinam się od niej całkowicie. Już nawet nie odrzucam myśli, bo kiedy coś odrzucam, to i tak biorę coś do ręki. Jak babeczkę- weźmiesz z talerza i przerzucisz na talerz sąsiada. I już się pobrudziłeś. Nawet nie tykam. Myśli będą chciały przyjść. Podejmuję trud. W imię Jezusa Chrystusa zrywam z nimi. Stosuję, aż odejdzie. A jeśli zerwę, nie będzie to miało do mnie dostępu. Zerwać z czymś, to znaczy zrobić to drastycznie, bez myślenia, oceny, możliwości dialogu z tym. Nie wracam w to, nie chwalę się, że czegoś dokonałem, że jestem niesamowity. To tak jak z paleniem papierosów- rzucam, nie rozmyślam, czy to dobrze, czy źle, nie dyskutuję, nie wnikam, ile to już czasu wytrzymuję, a jak się z tym czuję.
To decyzja radykalna. Daję się Bogu połamać, daję złamać swoje ja, narzekanie, osądzanie, analizowanie, przewidywania, skupienie na sobie, na swoim lęku. Jeśli ucieknę w filmy i konferencje, to i tak nie rozwiąże to moich trudności. Dopóki chapię, co popadnie, nie nadążam z trawieniem, pracuję na duchową cukrzycę. I tak zmian nie będzie, za to mniemanie o sobie- wygórowane. Zadzieram nosa, tyle już wiem… Pycha z nieba spycha!
A może mam pretensje do siebie? Że mam lęki, że ciągle te same grzechy popełniam, że ciągle tak mam, że mi się nie zmienia? Za co siebie kopię? Za co siebie krytykuję? Oceniam innych, oceniam siebie! A kto mi dał takie prawo? I co z tego, że tak mam! Bóg takiego mnie chce, Bóg takiego mnie kocha. Nie przyklejam sobie kropek. Bądź miłosierny dla siebie, bo nie będziesz miłosierny dla innych. A Bóg dla mnie miłosierdzie ma, za każdym moim upadkiem. Bóg mi wybacza, a ja drugiemu nie mogę? Czynię to z radością. Radosnego dawcę miłuje Bóg.
Wymówki i usprawiedliwienia. To też przeszkoda w moim rozwoju duchowym, w mojej relacji z Bogiem. Może to być tak, że chwalę się, że już u mnie tak dobrze. Panie Boże, bo ja nie kradnę, nie zabiłem, nie cudzołożę. Przyklejam kolejne gwiazdki i oczekuję poklasku. Jak ten faryzeusz, który porównywał się z celnikiem i dziękował, że nie jest taki, jak on.
Chcę zrobić przyjemność Bogu? Przestaję się zajmować sobą. Patrzę na Niego, a On patrzy na mnie. Powierzam swoją drogę, a On sam będzie działał.
Amen.
1.Kiedy ci smutno i nic nie wychodzi,
Mów: Amen – jak Maryja,
Amen – widocznie Bóg tak chce.
Tak jak Maryja,
Wypełniaj wolę Boga
I zanieś tam swój uśmiech,
Gdzie często płyną łzy.
2.Kiedy w twym sercu, nic więcej prócz bólu,
Mów: Amen – jak Maryja …
3. Kiedy ci szydzą i kiedy się śmieją,
Mów: Amen – jak Maryja…