Konferencja do wysłuchania tutaj
Słyszeliśmy w tym drugim czytaniu, bracia i siostry, taki fragment z Listu do Hebrajczyków o arcykapłanie odnoszący się do Chrystusa i tam taki szczegół był istotny, i chyba wprowadzający do Ewangelii o Bartymeuszu ślepym, który wymienia funkcje kapłańskie arcykapłana Chrystusa, że jest ustanowiony dla składania darów i ofiar za grzechy ludu i to jest jakby taki wymiar tylko taki liturgiczny, funkcjonalny, ale niżej wiersz jest napisane, że ma współczuć, ponieważ przeżył słabości i rozumie słabości innych. Bardzo łatwo jest zostać kapłanem (trudno jest ale łatwo jest zostać w sposób techniczny, bo to trwa może 3 godziny), natomiast nauczyć się współczucia, to jak sięgam pamięcią wstecz w moje kapłaństwo, to jeszcze do dzisiaj nie umiem nikomu współczuć i nie mam takiej miłości, żebym mógł się autentycznie wzruszyć kimś. I mnie to słowo bardzo jakoś tak zasmuca, chociaż też i raduje, bo to widzę. Nawet dzisiaj tutaj zebrani jesteśmy na tej Mszy i tak pomyślmy sobie, czy o wiele łatwiej nam jest wykonać funkcję liturgiczną czy akcję liturgiczną, czy naprawdę współczuć komuś? I to jeszcze tak aktywnie, żeby to współczucie przyniosło komuś ulgę? A jest współczucie na pewno nam bardzo wszystkim potrzebne, takie prawdziwe współczucie, Chrystusowe, Boże i ludzkie, ponieważ życie pośród nas, życie pośród ludzi, w sumie nie pośród potworów, tylko pośród ludzi, budzi duże lęki.
Człowiek lęka się być dostrzegalny, lęka się też patrzeć komuś prosto w oczy, lękamy się, że ktoś nas przejrzy na wylot i że poza dostojnym imieniem Bartymeusz (jest tyle co syn dostojnego) ktoś zobaczy naszą nędzę, więc możemy się płaszczyć albo maskować. Przypomnijcie sobie, Bartymeusz zrzucił płaszcz przed samym uzdrowieniem. Robimy to, żeby nic nie wyszło na jaw, albo żeby ukryć prawdziwą motywację naszych czynów. Po tym, co powiedziałem, może ktoś z nas mógłby się w tym zobaczyć. Dostrzec, bo pisząc te słowa myślałem też o sobie i badałem siebie, i patrząc na Bartymeusza, widzę w jakim sensie swoją osobę. Nie dosłownie ślepą, ale właśnie może taką niedostrzeganą, niedostrzegającą, niedowidzącą, niewspółczującą, niechcącą nawet niczego. Spotkanie nawet przypadkowe w sklepie, w tramwaju, w pociągu budzi czasem radość, ale chyba najczęściej lęk. Czasem smutek. Napięcie. Większość ludzi w naszym społeczeństwie żyje na pewno w podejrzliwości, lęku. Jest to trudno wszystko znieść. Przede wszystkim takie napięcie lękowe jest bardzo trudne dla człowieka. Człowiek nie mogąc tego znieść zamyka się w sobie, zamyka oczy na innych, może nawet zaciska te oczy, a z drugiej strony tak bardzo pragniemy, by ktoś nas zauważył, ale broń Boże nie przejrzał! I nie chcemy też nikogo widzieć, ale łatwiej nam będzie przejrzeć kogoś. I skąd się to wszystko wzięło – takie pogmatwane widzenie, patrzenie? A może właśnie niewidzenie? Zaślepienie? Odpowiedź jest oczywista: z grzechu. Sięgamy do początków, do raju. Szatan Ewie wmówił, by przyjrzała się owocowi z Drzewa Poznania. Kogo jednak miała poznać dzięki tej nieszczęsnej konsumpcji? Nie, nie Boga. Obiecał jej poznanie takie, jakie ma Bóg. Ale poznanie własnej osoby. W boski sposób przyjrzeć się sobie. No i stało się. Zobaczyła najpierw, że jest naga. Inaczej mówiąc – odkryła lęk i wstyd. I ukryła się. Nie chcąc być widziana przez nikogo, i chyba też nikogo już nie chciała zauważyć. Skoncentrowała się od tej chwili tylko na sobie. Stąd cała ta historia jak u Bartymeusza. I to jest nie tylko cud, to jest też na pewno jakiś traktat o widzeniu. Albo niewidzeniu. Nic i nikogo już nie widzieć. Ukryć się przed wszystkimi i skupiać się tylko na sobie. No jest to chyba ślepota . Z tej ciemności oczywiście wyrywa nas Ten, który jest Światłością świata. Chrystus. On nie budzi lęku. Często mawiał słowa pokoju. Mówił: Pokój wam! – po zmartwychwstaniu, albo Nie lękajcie się! To nie było tylko jakieś takie zdawkowe „Nie lękajcie się”, ale miało moc sprawczą. I rzeczywiście mijał lęk. Dawał miłosierdzie. Cały tchnął wokół siebie miłością, zaufaniem, prawdą, pewnością, pokojem – i to uspokajało. Wielu ludzi lubiło być w Jego pobliżu, natomiast niektórzy bardzo się Go bali. Nawet Go nienawidzili, bo nie chcieli sobie dać uzdrowić tego lęku. Na świecie nie ma nic sensowniejszego dla człowieka i bardziej uzdrawiającego go z lęku, z tego zaślepienia sobą, bo to właściwie jest pewien gatunek definicji lęku, niż to co napisał Paweł w Liście do Filipian. Mówi tak, a są to dość intensywne słowa: I owszem wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa, Jezusa mojego Pana. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego, uznaję za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa. Zwróćmy na to uwagę, że on wraca uwagę przede wszystkim na Chrystusa, a nie na siebie.
Bartymeusz tkwi w ciemności, nie widzi Chrystusa, ale można to powiedzieć też w ten sposób: Bartymeusz tkwi w ciemności, bo nie widzi Chrystusa. Tak, można nawet tak dopowiedzieć, że dlatego, że nie widzi Chrystusa, bo jest skupiony tylko na własnej ciemności, to właściwie już nic nie widzi. I tak może być ze mną lub z tobą, że możemy tkwić w ciemności, może nawet rozpaczy, na pewno w lęku i samotności, ponieważ nic poza własną nieszczęśliwą sytuacją już nie chcemy dostrzegać. A przede wszystkim nie chcemy zapatrzeć się w Jezusa, bo jesteśmy skupieni na tym, jak nam jest źle. I w boski sposób rozpatrujemy naszą nędzę ssaka. To jest nie do wytrzymania wtedy. Jeszcze raz spójrzmy, jeśli mamy tylko oczy duszy w to pierwsze wydarzenie, Ewa zanim dała się skusić przeglądaniu się własnej nagości, czyli własnej nędzy, to wpierw zbliżył się szatan. I Pismo nazywa go aniołem ciemności, który udaje anioła światłości. Szatan. Zanim pojawiła się jakakolwiek ciemność czy ściemnianie. Szatan działa, abyś bez wahania wybrał to, co najlepsze, to dziwnie brzmi, prawda? Jest aniołem, a to znaczy, że mimo swego buntu musi on służyć Bogu. W planie Boga wydobywania ze stworzenia, z nas, coraz doskonalszych form podobieństwa do Boga, wzbudzających upodobanie Boga. Rzeźbiarz, chociaż ma miękką i delikatną rękę, używa twardego narzędzia, żeby zmienić kształt kamienia. Bóg wykorzystuje jego działanie, aby on stawiał ludziom wyzwania, przeszkody, aby ich próbował, nawet kusił, może nawet zniewalał, ale tylko po to, by wreszcie z człowieka wydobyć to, co najlepsze. Co to jest to, co najlepsze? To jest to, co zdecydowane. Co jest bez wahania. I bez kompromisu. Co to jest? A to jest tylko i wyłącznie przylgnięcie do Jezusa, który jest pierworodnym pośród wszelkiego stworzenia i najbardziej godnym poznania i miłości, czyli patrzenia, zapatrzenia. Starszy brat z przypowieści o synu marnotrawnym nigdy nie wszedł do domu ojca, chociaż nigdy też nie oddalił się do jakiegoś chlewu, jak młodszy. Natomiast młodszy, który został upokorzony tym zniewoleniem w chlewie, bardzo daleko odszedł od domu, przyjął później po powrocie od ojca wszystko. A nade wszystko obaj się rzucili na szyję. Przylgnął. Ale doświadczył czegoś okropnego u jakiegoś anonimowego, bezimiennego obywatela. W świniach spędził jakiś czas, i przekonał się, że bez kompromisu trzeba zdecydowanie wrócić do Boga, że tu już nie ma żadnych szczelin. Czy stałoby się to, gdyby nie zniewalająca praca u tajemniczego hodowcy świń, czyli szatana? Nieszczęścia, które powodują, że już nie widzisz dla siebie żadnych szans, nie widzisz dla siebie przyszłości, nic już nie widzisz. Bartymejsko nic nie widzisz. Mają tylko jeden cel: popchnąć cię w ramiona Boga albo jak w przypadku Bartymeusza, wydobyć z ciebie najlepszy krzyk, nie byle jaki krzyk, krzyk najwspanialszej jakości: Jezusie, ulituj się! On sobie tak od niechcenia nie powiedział, nie powiedział też dlatego, ze wypadało, to nie była akcja liturgiczna, w której wszyscy muszą powiedzieć: amen! On tak krzyczał, że aż zwrócił uwagę innych. Ale też nie zrobił tego dlatego, żeby zwrócić uwagę innych. Jak on musiał być zdeterminowany, jak on musiał krzyczeć, że stało się to, co się stało, czyli ten cud? Siła szatana jest ogromna, lecz ograniczona wolą Boga. Jemu nie wolno nas atakować bezkarnie. Jego działanie mieści się tylko w tej przestrzeni, w jakiej nie mamy dla Boga żadnego zainteresowania. Nawet nie chodzi o grzech. W takiej przestrzeni, w których pomijamy Jego miłość . I też nie chodzi nawet o grzech. To może być zwykłe pominięcie Boga. I on już w to wchodzi. Z tego punktu widzenia możemy się tak zastanowić, to w takim razie, jakiej miłości Bóg od nas żąda? Absolutnej. Lubienie Go nie interesuje. On nas kocha aż do śmierci Swojego Syna i aż po zmartwychwstanie. I spodziewa się, że wszystko dla Niego rzucimy. Z resztą i tak wszystko oddamy w śmierci.
Szatan początkowo może zarzucać nas propozycjami, tylko propozycjami, gdzie tylko działając na wyobraźnię (mówi się o tym pokusa) to są slajdy, które nam się kadry pokazują. Nie może nas zmusić od razu do czegoś złego. Wzbudza zainteresowanie. Wtedy lekceważymy miłość Boga i wchodzimy w jego propozycję. Ponieważ w jego propozycji widzimy większą przyjemność, dobro dla siebie, niż bycie z Bogiem, które nam się w tym momencie wydaje nudne, znużające i ogarnia nas lenistwo. Pojawia się grzech. Wtedy już wiemy, że zbłądziliśmy. A jeśli i to do nas jeszcze nie przemawia, to jeszcze intensywniej działa w tym złym, zniewala nas. Jeśli nadal podejmujemy decyzję, by trwać w tym zaślepieniu, może nas nawet spętać, czyli opętać. Zwiększa intensywność zła, aby w końcu otworzyły nam się oczy i obudziła się w nas autentyczna, szczera, niepodrobiona, uczciwa wola przylgnięcia do Boga. To jest coś więcej, niż tylko bycie pobożnym. Pobożność to jeszcze jest kilka lat świetlnych od Pana Boga. Przylgnięcie – to już nie ma milimetra między mną a Bogiem. Jeśli jest milimetr, szatan wejdzie ze swoim językiem w ten milimetr. Dopóki w tej woli znajdzie on jakąś niedoskonałość, w tej woli przylgnięcia do Boga, wejdzie w nią, wciśnie się w nią, jak wąż między skały. Jeśli w skale jest szczelina bardzo mała, on wejdzie w nią. On nie wejdzie tylko tam, gdzie skała ze skałą tak przylegają ściśle ze sobą, że właściwie tworzą jedną skałę. Wtedy już nie wejdzie. Chcę powiedzieć, że wielkie odstępstwa, a zdaję sobie sprawę z tego, że nie teoretyzuję, bo mam swoje doświadczenie życiowe i jeszcze innych, zaczynają się od najmniejszych niewierności. Takich, które nawet nie wyglądają na grzech. Najpierw jest niepokój, lęk, znużenie, niechęć do trwania w modlitwie. Mówisz: A dzisiaj się nie pomodlę… Dzisiaj nie czytam Słowa Bożego… Dzisiaj nie chce mi się adorować Go… Dzisiaj mi się nie chce z Nim rozmawiać… Odłożę za miesiąc tę spowiedź, może za tydzień, może jutro… A próżnia wymaga wypełnienia, z próżnią człowiek nie może chodzić. Pusty żołądek domaga się jedzenia. Jeśli rezygnuję z jednego pokarmu, od razu muszę sięgnąć po drugi. Szatan podsuwa w miejsce tej niewierności, tej rezygnacji z bycia z Bogiem bardzo przyjemne i płytkie gratyfikacje zmysłowe. Ponieważ my rezygnujemy z głębokiego szczęścia, a jak wiecie to, co głębokie, na powierzchni nie jest przyjemne. Szczęście jest głębokie, nie jest płytkie, żeby wejść w szczęście, to trzeba przebyć pewną drogę, w której się nic nie czuje, w której się nie czuje zadowolenia zmysłowego. I dlatego łatwo rezygnujemy ze szczęścia. Natomiast przyjemność jest bardzo powierzchowna, naskórkowa. Od razu nas zadowala i dlatego łatwo w nią wchodzimy. Ale ona nie ma głębi, tam jest pustka. Przyjemność jest frustracyjna. Potem przychodzi do nas zdołowanie, wyrzuty sumienia, i żeby przed nimi uciec, a znowu nam się Pan Bóg jawi jako ktoś, kto jest dla nas nudny, no bo jest głęboki, to znowu wracamy do grzechu, żeby się pocieszyć. No to jest jeszcze gorzej. Później przychodzi otrzeźwienie, i człowiek ma wstręt do siebie, może nawet nienawiść, i odkrywa, że jest zaślepionym żebrakiem. Żebrzącym zamiast aż o szczęście, to jedynie o przyjemność. Że jest jak skomlący pies, który prosi o kawałek kiełbasy szatana, który drażni się nim, bo już widzi, że uzależnione jest zwierzę. Pętla węża się zaciska, i zduszeni, wreszcie rzucamy się do Boga z takim zdeterminowanym krzykiem: ulituj się!
W przypadku Bartymeusza możemy właśnie coś takiego dostrzec. Tę intensyfikację beznadziei. Bo ta intensyfikacja beznadziei wzbudziła w nim determinację pragnienia powrotu do Jezusa, a nie tylko uzdrowienia oczu. Gdyby nie dowidział jedynie Bartymeusz, gdyby powiedzmy miał tam 7 dioptrii czy 5, może by pozwolił Jezusowi odejść. Mówiłby: A jakoś tam widzę , to nie będę krzyczał. Ale ponieważ nic nie widział, to krzyczał. Ponieważ było mu najgorzej, ostatecznie i radykalnie zażądał przybliżenia się do Jezusa. Zdecydował się najpierw zobaczyć i widzieć Boga, w Jezusie zanim iść aż po bezkres życia. Nie tylko na 5 km. I się udało. Szatan od niego odstąpił, chociaż w tym tekście nie występuje on, ale jest w sensie ciemności – skutków grzechu Ewy. Ciemności ustąpiły z życia Bartymeusza, przestał być nędzarzem. I tak my możemy w tym bardzo wiele się nauczyć, bo gdy moje lub twoje zdecydowanie, by przylgnąć do Jezusa już jest niezachwiane, nieodwracalne i na 24 godziny a nie na 15 minut, to zło musi od ciebie odstąpić. Bo nie ma się gdzie wcisnąć. Przecież Boga nie zaatakuje. A kiedy ty i Bóg już jesteście jedno, to atakując ciebie, atakuje Boga. Ty wtedy stajesz się wolny w Bogu. Ale żeby się na coś takiego zdobyć, trzeba przejść przez prawdziwą skruchę, czyli też przez prawdziwe poznanie tego zintensyfikowanego zła w sobie. A jak wiemy, skrucha jest wtedy autentyczna, gdy człowiek sprawdzony po raz kolejny w tej samej pokusie, mówi: absolutnie nie! Ale kiedy ma siłę powiedzieć: absolutnie nie? Kiedy jest absolutnie wypełniony Bogiem. Kiedy jest tyle, ile potrafi wypełniony Bogiem. Jest nasycony, i już się po nic nie połakomi. W Księgach Królewskich jest mowa o królu Sedecjaszu, który był takim królem wahającym się między Bogiem a ludźmi. Nie wiedział, kogo zadowolić: Boga czy ludzi. Bardzo wahający się człowiek. Raz przychodził do proroka Jeremiasza i prosił o słowo od Boga dla siebie, to znowu szedł do swoich dworzan, i im się próbował jakoś spodobać. I był to człowiek, który ostatecznie, jak mówi Biblia, został oślepiony. Nieodwracalnie oślepiony przez Nabuchodonozora. Dlaczego? Ponieważ całe życie udawał tylko powroty do Boga. I choć upominany był przez Jeremiasza, nigdy nie zapatrzył się szczerze w Boga. Zawsze chciał w oczach swoich dworaków uchodzić za kogoś godnego zauważenia, kogoś dostojnego. I taka straszna kara go spotkała, właściwie akurat na niego, na jego styl życia. Nabuchodonozor pochwycił, wyłupił mu oczy, a jeszcze wcześniej kazał patrzeć, jakiego dzieci były zabijane. Było już za późno na uzdrowienie. Tracisz Boga na jakiś czas, by Go na zawsze zapragnąć.
Fragment dotyczący Bartymeusza, bracia i siostry, podkreśla, że stało się to w chwili, tak zostało napisane w tym fragmencie, gdy Jezus wychodził z Jerycha. Proszę sobie to wyobrazić, taki moment: siedzi nędzarz, jest ślepy, jest mu strasznie źle, dość że żebrak, to jeszcze ślepy. I słyszy, że Jezus odchodzi. Co to znaczy? Jest niewidomy, doprowadzony do żebraniny, do skrajnej nędzy i jeszcze słyszy, że Bóg się oddala. Czy to nie jest dno nieszczęścia? Ale gdyby sobie usłyszał, że Jezus zamieszkał w Jerychu, to może by nigdy nie krzyknął. Gdyby nie był żebrakiem, tylko trochę ubogim, może by nigdy nie krzyknął. Gdyby nie dowidział, ale nie był ślepy, może by nigdy nie krzyknął. Trzeba niekiedy doświadczyć ryzyka całkowitego odejścia Jezusa, poczuć coś takiego, że Jezus się oddala, nie czuję go w modlitwie, czuję, jakby Go nie było i to powinno w nas wzbudzić coś takiego, co wzbudziło się w Bartymeuszu. Żeby tak naprawdę, autentycznie, desperacko, niezachwianie Go zacząć szukać. Zapragnąć Go i wołać, a nie tylko spokojnie się pomodlić. I nie dość tego, tych wszystkich nieszczęść, jeszcze wielu ludzi nastawało na niego, żeby zamilkł. Wszystko się sprzeciwiało temu człowiekowi. Może i ty jesteś takim nędzarzem czy nędzarką, i tak: wszyscy ci dokuczają, każdy ci kłody ci rzuca pod nogi, Bóg cię nie słucha, jeszcze tracisz tylko na tym, że jesteś z Panem Bogiem i nic nie widzisz, bo patrzysz na świat na czarno. I co wtedy? Same kłody pod nogami. Czy nie trwasz w ciemnościach i nie tylko nikt ci nie pomaga, ale nawet wszyscy są przeciw tobie? Może nawet w rodzinie? Czy nie doświadczasz czegoś podobnego i wyczuwasz, że Jezus odchodzi? Albo Go w ogóle nie czujesz, nie ma Go. Dlaczego Bóg do tego dopuszcza? Jak On tak może? Dlaczego Jezus omijał Bartymeusza i pierwszy nie wyszedł z propozycją: wiesz co, Bartek może cię uzdrowić? Tylko czekał, aż Bartymeusz, mało raz, drugi raz zawoła. Coś musiało się w tym człowieku wewnętrznie zmienić. Jezus by go na pewno pierwszy uzdrowił, ale czekał, aż Bartymeusz będzie zdolny przyjąć to uzdrowienie, bo nie chodzi tylko o uzdrowienie, o co chodzi? Ty też tak możesz już nic nie rozumieć ze swojego życia, już nie widzisz, jak w tej ślepocie żadnego światła nadziei dla siebie. Pomyślcie: skoro tak wszyscy bardzo cierpimy, bardzo a bardzo, a później jeszcze bardziej, to jak doniośle ważne jest nasze życie? Być może z własnej winy, albo bez twojej winy otoczył cię mrok, jak Hioba? Hiob był niewinny, bo to jest próba i tam też był szatan obecny. Próba, która ma w tobie wyzwolić wcale nie byle jakie wołanie. Nie modlitewkę, tylko może krzyk. Boisz się każdego dnia i każdego człowieka, nie chcesz ze wstrętu do siebie nawet na siebie patrzeć czasami, chcesz stać się niewidoczna czy niewidoczny, ale stajesz się ślepy. Bo nie dostrzegłeś może Tego, który jest jedynym światłem twoich oczu. A w życiu nie potrzeba nam świecidełek, tylko światła. Bartymeusz wołał raz, ale Jezus się nie odwraca! Kiedy tylko wołamy do Boga, by nas tylko uzdrowił, to jest to jeszcze chore widzenie. Ale gdy wołamy, by nas nie tylko uzdrowił, ale by nas uzdrowił po to, by móc Go wreszcie widzieć, to to już jest wołanie godne uzdrowienia. Po co o coś prosisz? Po co o cokolwiek prosisz? Czy prosisz Boga o coś, dlatego, żeby się do niego zbliżyć, czy tylko o coś prosisz i nie interesuje cię On? A Boża miłość jest zazdrosna! Wielu na stawało będzie na ciebie, byś przestał czy przestała wołać do Jezusa. Szatan próbuje cię, wciska się, tam, gdzie może. Posługując się wieloma twoimi uczuciami i wyobrażeniami, wątpliwościami, lękami, oskarżeniami ciebie, Boga, ludzi. Ale działa też oczywiście i przez ludzi. Dopóki twoje wołanie nie osiągnie poziomu zrozumienia, że chodzi o to, aby widzieć Boga, a nie tylko widzieć. Jest różnica widzieć – i – widzieć Boga. Jest różnica: chcieć przejrzeć albo chcieć przejrzeć, by widzieć Boga. Umocnij swoje serce. I postanów sobie w nim dzisiaj, że już nie odejdziesz i nic cię nie odciągnie od Niego. Od Jezusa. Bartymeusz tak woła: Rabbuni, żebym przejrzał! Przejrzałem Biblię i może też przejrzałem na oczy. Bo tylko w dwóch miejscach w Biblii znajduje się takie sformułowanie: Rabbuni. Tu, gdzie Bartymeusz mówi: Rabbuni, żebym przejrzał i jeszcze w jednym miejscu. Kiedy Maria Magdalena zbliża się do grobu Jezusa, który zmartwychwstał, widzi Jezusa i Go nie widzi. Ślepa czy co? I myśli, że ogrodnik. I ona mówi: Gdzie schowałeś mi tego Jezusa? On mówi do niej: Mario! i ona mówi: Rabbuni! Przejrzała. Dlaczego przejrzała bez potrzeby uzdrowienia? Chociaż nie rozpoznała Go. Dlatego, że ona Go szukała, a nie szukała tylko uzdrowienia dla siebie. Nie trzeba było żebraniny, nie trzeba było ślepoty, nie trzeba było jakiś specjalnych intensyfikacji zła. Wiedziała, kogo szuka. I znalazła. Czy ty wiesz, o co prosisz Boga? I czy to, o co prosisz, zbliży cię do Niego czy oddali? To jest właściwy poziom, który nam demonstruje Maria Magdalena. I właściwy ten, który wreszcie, do którego wreszcie dojrzał Bartymeusz po wielu intensywnych testach, bolesnych. Rabbuni. To jest słowo, który jest godne tylko ust dusz, które już wiedzą, że niczego nie chcą w życiu, tylko Jezusa. Bartymeusz przejrzał i szedł za Jezusem. Bardzo ładne zdanie kończy się w tym fragmencie. Nie jest napisane: Bartymeusz przejrzał. Tylko: Bartymeusz przejrzał i szedł za Jezusem. Dlatego, że nie chciał tylko widzieć, tylko widzieć Jezusa. To jest zdanie, które właściwie jest pełnią jego uzdrowienia. Przejrzał, aby iść za Jezusem. Kto idzie za Nim, widzi. Jeszcze raz zobacz siebie, zobacz, o co prosisz i czy to, o co prosisz Boga, na pewno cię zbliży do Niego. Czy może oddali? Niektórzy ludzie proszą o zdrowie, ale i o pieniądze, o bogactwo, o karierę, wszystko to są dobre rzeczy. Tylko niektórym ludziom pieniądze zaszkodziły i oddaliły ich od Boga. Wiecie, że niektórym chorym nawet zdrowie zaszkodziło i odeszli od Boga? Co jest większą stratą? Nie mieć Boga, czy może być nawet chorym i biednym i być z Bogiem? Jakie trudne wybory są w tym życiu. Ale niestety widocznie wieczność jest bardzo ważna, aż tak ważna, że musimy się spotykać z wyborami niebanalnymi.