Jak odkłamać siebie?

Skupianie się na sobie – skupianie na Jezusie 

Jezus do końca nas umiłował. Nauczał: Jeśli kto chce pójść za Mną, niech weźmie swój krzyż i Mnie naśladuje (Mt 16,24).  Taka perspektywa u wielu z nas budzi lęk ze względu na obawę przed cierpieniem. Zwłaszcza u tych, którzy widzieli film „Pasja”. Autor tego obrazu skupił się na fizycznej stronie Męki Chrystusowej. Sposób jej ukazania i bestialstwo oprawców budzi wręcz przerażenie i nasuwa myśl: Jezu, jak Ty musiałeś cierpieć! Ile musiałeś znieść, by mnie zbawić!

Poprzednie nasze artykuły uczą ( por. „Traktat o trudnościach”, „Na co mnie stać?”) , by nie skupiać się na cierpieniu Jezusa, ale wyobrażać sobie fakty, konkretnie, co się stało: ile gwoździ wbito w ciało? Które ciernie najbardziej raniły? Ile biczów otrzymał? Bez „achów” i „ochów”. Natomiast pokazanie Męki jak filmie M. Gibsona sprawia, że cierpienie staje się obrzydliwe i nie do przyjęcia. Nasuwa myśl, że cierpienie Jezusa jest trudne i że moje cierpienie też jest trudne.  Skupiam się wtedy na sobie.  A Jezus poszedł na krzyż z ochotą, ze słodyczą na ustach niósł krzyż dla mnie. Uczynił to z miłości, bo chciał. Pokazał, jaka jest Jego Miłość i że nie cofa się przed żadną trudnością. Nieważne, co zrobili Mu żołnierze rzymscy.  Bo miłość to oddać życie za drugiego, to zaprzeć się samego siebie, zrezygnować z siebie, ze swojego ja, swojego „nie chce mi się”.

Jezus nie skupił na tym, że Go bolało. Jezus skupił się na Miłości płynącej z serca, jak na obrazie „Jezu ufam Tobie!”. To miłość ofiarna. Jezus mówi: oddałem życie za ciebie, słońce! Miłość to czyn! Świat każe skupiać się na sobie: Ja! Ja! Ja! Ja! Świat mówi: nie możesz cierpieć! Musisz być zdrowy, piękny, młody i bogaty! Świat dyktuje, jakie mam mieć priorytety, oczekiwania i jeśli się nie spełniają, mam problem! Jestem nieszczęśliwy! Narzekam! Jezus nie skupił się na sobie, nawet gdy się potknął i przewrócił, to podniósł się i szedł dalej, bo kochał. Na krzyżu powiedział: wykonało się! Tak dokonała się miłość. Jezus chce takiej miłości ode mnie, bym oddał życie za drugiego. Co to znaczy? Czy grozi mi przybicie do krzyża, aż takie doświadczenie? Nie. Wystarczy troszeczkę potrudzić się dla bliźniego, poświęcić drugiemu czas, znieść gderliwą żonę, znieść trudnego męża. Znieść trudne dziecko. Czy kocham tak, że nie ponarzekam? Jeżeli umiem drugiemu wybaczyć, to znaczy, że mam miłość. Jezus modlił się za oprawców: Ojcze, nie poczytaj im tego grzechu, bo nie wiedzą, co czynią! (Łk 23, 34a)To miłość, która wybacza, która nie pozwala się gniewać. Daje się nawet wykorzystać, bo być może ta postawa jest potrzebna jako świadectwo, jest potrzebna krzywdzicielowi, by i on wybaczył?…

Pamiętamy historię św. Franciszka. Oto jej rozwinięcie: Franciszek puka już trzeci raz do furty.  Dlaczego trzeci raz? Bo skupił się na sobie. Jest zimno, on jest głodny, zmarznięty, na dworze leje, deszcz, może nawet pada śnieg. Brat furtian  trzeci raz mówi: powtarzałem ci, że cię wytarzam w błocie i kijem sękatym  cię obłożę. Silniejsze jednak  było Franciszkowe skupianie się na sobie, myślenie o tym, że jak zapuka do furty i go wpuszczą,  to ulży swojemu cierpieniu. Za trzecim razem, gdy go brat furtian okładał,   Franciszek zaczął myśleć  o Męce Chrystusowej i doznał radości. Nagle ocknął się brat furtian, rozpoznał w natręcie współbrata i zawołał: Ojej, to przecież Franciszek! Chodź do środka!  Co się do tego czasu dokonało w świętym?  Gdy wszedł za mury klasztorne, myślał o Jezusie, nie o sobie. A opatrzywszy rany, ogrzał się, i wrócił do pełni sił. I przypomniał sobie, co obiecał Bogu: że będzie żył w ubóstwie, w nędzy, a dolegliwości fizyczne przecież też są nędzne… Chciał skupić się na sobie, a Bóg szybko to wyprostował.

Święta Faustyna pisała, jak ważny jest dla niej Jezus.  I ułożyła bukiecik z kwiatkami, bo chciała zanieść pewnej siostrze, by zrobić jej przyjemność. A Jezus jej mówi: dokąd idziesz z tymi kwiatkami?

Pomyśl: Jaką miłość i wierność obiecałem Jezusowi?  Warto poszukać – być może mam trudności z tego powodu?  A może jak  u niewidomego od urodzenia – są po to, by przyniosły chwałę Bogu? Liczy się tylko miłość.  Więc nie skupiam się na tym, co  mi dolega. Skupiam się na tym, gdzie Jezus teraz chce mnie posłać. Jaki ma  dla mnie plan? Bo jeżeli pokieruję się teraz Jego Miłością i będę kochać Go Jego miłością, to zauważę, że moje dolegliwości nie istnieją, a relacje z innymi porządkują się.

Czy mam już pewność Jezusowej Miłości? Gdy przyjmę Jego Miłość, w moim sercu zrodzi się Miłość gotowa uczynić wszystko, cokolwiek powie… i nawet nie pomyślę, co by to mogło być, bo nic mi do tego…

Odkłamać samego siebie

Jak to zrobić, by otworzyć się na miłość Jezusa? Najpierw trzeba odkłamać samego siebie, następnie mieć miłość do człowieka, by dzięki niej pokochać Boga.

Bohater filmu „Cienista dolina” Jack S.C. Lewis ma 50 lat, jest wykładowcą uniwersyteckim i znanym pisarzem, autorem „Opowieści z Narni”. Mieszka z bratem. Ma poukładane, zrutynizowane życie, bardzo bezpieczne. Tę harmonię zaburza pojawienie się Joy w jego życiu. Bohaterka mówi wprost: „To, jak ułożyłeś sobie życie, że nikt nie może cię dotknąć!” Bohater mówi, że lubi walkę, a Joy pyta:  „kiedy Pan ostatni raz przegrał?” Wprawia go tym  w zakłopotanie. Bo Jack jest „nietykalny”, ma wiedzę uniwersytecką, jest mistrzem  intelektu, w każdej konwersacji wygrywa, udowadnia bez trudu, że ma rację. Nad innymi szybko uzyskuje przewagę. Ma jednak problem z mówieniem o sobie. Nie mówi wszystkiego, „bo to zajęłoby zbyt wiele czasu”. Ukrywając jednak to, co czuje, jest oschły i nieautentyczny. Chowa się za fasadą dobrze ułożonego pana w średnim wieku.

Czy i ja nie jestem tak dobrze ukryty za moimi maskami? W filmie to właśnie osoba Joy, jej przykład, jej szczerość, autentyczność, prawda, którą ujawnia, tak urzeka bohatera; Joy odkłamuje go. Uczy życia w teraźniejszości. Czego jeszcze trzeba, by otworzyć się na miłość? Jack nadal broni się przed uczuciem. Czyni relację czysto formalną, nawet bierze ślub dla formalności, by zapewnić przyjaciółce obywatelstwo. Bohater przełamuje dystans, wychodzi poza strefę swojego komfortu, otwiera serce w momencie, gdy Joy zapada na śmiertelną chorobę. Wtedy staje się ofiarny. Służy żonie.  Już nie powstrzymuje uczuć. Nie kalkuluje.  Ślub przed Bogiem jest przypieczętowaniem jego zmiany. Bohater całkowicie się  poddał miłości. Odpuścił w sobie rozum, otworzyło się serce. Joy mówi: zobacz, co musiało się wydarzyć, żebyś się zmienił? Pomyśl: Co musi się wydarzyć, bym ja się zmienił? zmiana pisarza dokonuje się nie tylko w środku, jest widoczna na zewnątrz. Bohater emanuje miłością. Teraz już patrzy „właściwie”. Kocha bardziej, niż mógłby i potrzebuje wypowiedzieć, bardziej, niż mógłby przypuszczać… Otwiera się na Boga. Kiedy sytuacja go przerasta, mówi o modlitwie:Modlę się, bo jestem bezradny. Ta potrzeba wypływa ze mnie. To nie zmienia Boga. To zmienia mnie!”

Czy i ja mam potrzebę modlitwy? Wewnętrzną, potrzebę – nie tylko taką, jak potrzebę codziennego jedzenia, picia, ale też spotkania z drugim, za którym tęsknię? Przełóżmy to na relację z Bogiem. Czy mam taką potrzebę przebywania na modlitwie z Jezusem? Bogu nic moja modlitwa nie wnosi ani nie ujmuje jej brak. Ta modlitwa zmienia mnie. Podobnie jest ze wspólnotą, z korzystaniem ze wskazówek osoby prowadzącej, z realizacją zadań tygodnia. Komu one są potrzebne? Wspólnocie? Osobie, która mnie prowadzi? Nie, one potrzebne są mnie, bym się zmieniał. Jeśli nie biorę tego, co wspólnota proponuje, to niczego to Wspólnocie nie umniejsza ani jej nie powiększa. To ja mam problem.

Moja wola – Boża wola

 

„Nie jestem pewien, czy faktycznie Bóg chce, żebyśmy byli szczęśliwi, chce raczej, byśmy potrafili kochać i byli kochani. Chce, żebyśmy dojrzeli” – mówi Jack  w filmie. Czymże jest szczęście? W światowym rozumieniu – zdrowie, majętność, powodzenie, praca… Jeśli tego nie osiągam, to mam pretensje – do kogo? – do Boga? I modlę się: Ale Panie Jezu, mam inny pomysł na moje życie… i dobrze by było, gdybyś mi zrobił to i tamto? Przyspieszył pewne rzeczy, pokazał efekty. Taka jest moja wola… Ustawiam Boga według mojej woli. A może rozumiem  „wolę Bożą” tak: wola Boża to  choroba, wypadek, zdarzenie, doświadczenie czyjejś śmierci, którą się zwykło komentować: stało się, bo  „Bóg tak chciał”, „wola Boska”?  Zatem jak to jest – Bóg utrudnia życie? „Wola Boża jest dla mnie miłością i Miłosierdziem samym” czytamy w „Dzienniczku” (Dz. 1264) św. Faustyny. To Boży plan Miłości, który ma mnie doprowadzić do szczęścia! Wszystko, co mnie spotyka, to Boży plan! Bóg najlepiej wie, czego mi trzeba. Wola Boża, którą potrzeba mi przyjąć, to moja historia życia, historia świata, zdarzenia, które się dzieją bez naszego wpływu. To On jest Bogiem! Wyprowadza dobro z każdego zła.  On widzi inaczej niż ja. Nic, co mnie spotyka, nie dzieje się bez Jego wiedzy. Bóg dopuścił wszystko, co się wydarzyło i wydarzy. Zaplanował mnie już od początku świata i wie, w jakim jestem teraz stanie, jakie mam trudności.

W „Walce duchowej” o. J. Zielińskiego znajdujemy potwierdzenie tego, że trudności mamy z Bożego dopustu, że jesteśmy wybrani przez Boga i że obecne doświadczenia są zapowiedzią przyszłego szczęścia.: „Upadłym aniołom, ziejącym wieczną nienawiścią do wszystkiego, także do siebie nawzajem, Bóg pozwolił mieszać się w sprawy świata. Mogą oni, w planach Bożej Opatrzności, poddawać próbom ludzi powołanych do tego, by uczestniczyć w wiecznym szczęściu, które tamci stracili”. Chodzi zatem o mnie, o sposób przyjęcia doświadczenia i o świadomość tego, co się dzieje, a to pomaga.

A ja mam nadal swoje „ale”, bo chcę inaczej. I to jest inne „ale” od Jezusowego „ale” wypowiedzianego w  Ogrójcu. Jezus słał  głośne prośby i błagania do Tego, który mógł wybawić Go od śmierci! Powiedział:  „Wszakże nie jak ja chcę, ale jak Ty” chcesz Ojcze… (por. Mt 26,39) I został wysłuchany. Jak to? – zapytamy po ludzku… Bóg wybawił Jezusa od śmierci, bo wskrzesił Go z martwych.  A Jego cierpienie przyniosło nam odkupienie win. Zbawienie. Bo miłość to czyn.  W filmie słyszymy słowa: Powinno się być  zranionym, bo wtedy się uczymy… Bóg zaryzykuje zranienie, dopuści je, byśmy poznali prawdę o nas samych, by nas odkłamać. Cierpienie nas rozwija… Bierzemy, co dają teraz… – mówią bohaterowie filmu, świadomi, że Joy niebawem odejdzie. Słowa Lewisa: „nie czekam na nic. Nie wyglądam zza muru, jestem tu i teraz” określają właściwą strategię bycia w teraźniejszości. ”Przyszły ból jest częścią teraźniejszego szczęścia”, a teraźniejszy ból zapowiada przyszłe szczęście – jak w historii Śmierci i Zmartwychwstania Jezusa.

Moja ucieczka- ścigający mnie Jezus

 

Bohater filmu „Cienista dolina” jest specjalistą od literatury. Wcześniejsze jego życie, zanim pojawiła się w nim Joy, to świat książek i wyobraźni.  Bezpieczny świat. Czytanie jest zachowawcze, bo książki nas nie zranią… Czytanie bohatera to ucieczka. To szukanie azylu przez człowieka, który w dzieciństwie stracił matkę i wybrał bezpieczeństwo.

Ile ja mam takich ucieczek, wymówek, by nie wejść w relację z drugim człowiekiem w obawie, by nie zostać odkrytym i zranionym, by nie stawić czoła rzeczywistości? Ile ja mam lęku, by nie wejść w relację z Bogiem, by nie oddać Jemu najintymniejszych spraw, by w ten sposób nie stracić nad sobą kontroli. Tego się boję? Myślę, że Bóg mi da … może cierpienie, może chorobę? – To moje myślenie?

Zachowawczo odprawiam praktyki religijne, jak bohater, żyjąc w formalnym związku, jednak bez otwarcia się na relację z Bogiem, trzymając pod kontrolą moje życie, działanie? Jak usilnie uciekam od myśli przed ponownym z Nim spotkaniem? Co zrobiłbym, gdybym Go spotkał? Co się musi wydarzyć, bym odpuścił, bym otworzył się? Bóg zaryzykuje zranienie, by się do mnie zbliżyć. Bóg dopuszcza cierpienie, bo tak kocha… Wyrył moje imię na swoich dłoniach… A ja przed Nim uciekam… A Jezus i tak ściga mnie ze swoim Miłosierdziem.

Widzę siebie w tej ucieczce, siebie jako grzesznika. Czego się lękam? Co boję się stracić? Co mi podpowiada szatan, w co wierzę? w to,  że Bóg nie przebaczy takich grzechów, takiej ilości grzechów, że mnie oskarży, że mnie zniszczy, że ujawni moje grzechy, opowie innym, skompromituje mnie? Tak myślę? Że osoba prowadząca wygada się na mój temat, rozpowie o mojej grzeszności innym?– tego właśnie się boję? To kłamstwa szatańskie. Miłosierdzie Boże nie dyskutuje z grzechem, Miłosierdzie grzech wchłania.

Bóg widzi nasz grzech, matactwa, nieautentyczność. Nie pyta, jaki mam grzech – duży czy mały. Ma na to Ocean Miłosierdzia. Jest tylko jeden warunek: jeśli pozwolę Jezusowi to zabrać, jeśli Mu to oddam. A jak oddam, to już po to nie wracam.  Dopóki skupiam się na sobie, dopóki kocham bardziej własne przyjemności, dopóki narzekam, nie zaufam Bożemu Miłosierdziu. Dopóki pytam: Jak to się stanie, że stracę mój grzech? Jak to możliwe? Jak to Jezus robi, że mi wybacza? Ale ja tego teraz nie czuję! – dopóty nadal skupiam się na sobie. A siostra Faustyna mówi: Choćbym miała na sumieniu grzechy świata całego i grzechy wszystkich dusz potępionych, to jednak nie wątpiłabym o Bożej dobroci, ale bez namysłu rzuciłabym się w przepaść miłosierdzia Bożego, która jest dla nas zawsze otwarta, i z sercem startym na proch rzuciłabym się do Jego stóp, zdając się zupełnie na Jego świętą wolę, która jest miłosierdziem samym” (Dz. 1552).

Jeśli twierdzę, że się przecież nie lękam, to dlaczego mam wątpliwości? Dlaczego się szarpię? Już wiem? Po pierwsze mam odkłamać samego siebie… przestać uciekać… poznać swoją grzeszność, gdy szatan będzie mnie oskarżał, bym umiał powiedzieć, tak jestem kłamcą…  i nic mi do tego.

Pomyśl: Jezus daje mi zadanie, bym stał się uczynkiem. Bym niósł Miłosierdzie. Bym czynił niebo na ziemi. We wspólnocie – służę drugiemu. Chodzi o konkretne działanie, bez skupiania się na sobie, czyli bez pretensji: Boże, ja się tak staram, tyle się modlę, tyle przecież robię, a ile mnie to kosztuje, a jakie to jest trudne, a jaka wysoka półka… Bo jeśli skupię się na sobie, to chwałę oddam obcemu bogu – a więc sobie. I wtedy Jezus nic nie może zrobić!

Być może służąc drugiemu myślę: a co z moją wygodą? Nie mam czasu na wypoczynek! Co z moim czasem, braknie mi go! Braknie mi sił! Nie ogarnę tego… mam przecież inne obowiązki. Albo: mam lęk przed służeniem drugiemu, bo mnie wykorzysta!  Będzie miał lepiej ode mnie! Jak tu pozwolić drugiemu wykorzystać siebie? Jeśli tak mam, to znaczy, że skupiam się na sobie. Otwieram drzwi szatanowi.

„Dopóki mówisz „nie” pokusie i grzechowi, szatan nie ma żadnych możliwości panowania nad tobą.” – czytamy w  „Walce duchowej” „…Szatan rani śmiertelnie tylko tego, kto nie podejmuje pracy nad sobą i sam daje mu do ręki broń, ulegając pożądliwościom. Jeżeli oddajesz się intrydze i obmowie, upadły anioł uderzy w ciebie intrygą i obmową. Jeżeli oddajesz się pożądliwości ciała, sięgasz po niewłaściwą literaturę i film, on uderzy w ciebie brudną wyobraźnią, utrudniając modlitwę i raniąc bardzo głęboko serce. Jeżeli bezmyślnie oddajesz się zdobywaniu pieniędzy, zapominając, co w życiu jest najważniejsze, pieniądze zabiją miłość w twojej rodzinie, osłabią jej więzy, zasklepią w egoizmie i spowodują liczne upadki.”

 A Bóg potrzebuje pomocników, by ratować dusze… Liczą się drobne, codzienne czyny, czasem tylko obecność, moje nic, troszeczkę potrudzić się dla bliźniego. I moje przekonanie, pewność, ufność w Boże Miłosierdzie.

 Czy chcę być ratownikiem? Czy przyjmuję zadanie?

Ufność, że Bóg wie, co robi, jest decyzją. Podejmowaną każdego dnia na nowo, w codziennych drobiazgach. Kiedy zaufam, pozwalam działać Bogu. Może niewiele zmieni się w moim życiu – trudności będą nadal, choroby będą nadal, ale zmieni się sposób przyjęcia, moje myślenie, moje otwarcie na drugiego człowieka, na ofiarność. Bo Bóg w trudnej sytuacji chce przemienić mnie. „Dusza, która zaufa mojemu Miłosierdziu, jest najszczęśliwsza, bo ja sam mam o nią staranie” (Dz 1273)  mówi Jezus do św. Faustyny.